Przyszłość narodu

Niektórym może się to niezbyt podobać, do niektórych może to jeszcze nie docierać, a niektórzy może wcale o tym nie chcą myśleć, ale te masy niewiele odstających od ziemi maluchów, które od dzwonka do dzwonka wiercą się w szkolnych ławkach, by na czas przerwy wylać się z wrzaskiem na korytarz; te same masy, które jazgotem wypełniają wagony tramwaju udając się grupami w czasie lekcji do teatru lub kina; te same, które potrafią się podjarać z powodu pozornie błahego; w końcu te same, które zaczynają imprezowe, "dorosłe" życie o wiele za wcześnie i prześcigają się nawzajem w odstawianiu coraz bardziej hardcore'owych numerów - te oto knypki, "jeżeli nie stanie się nic nieprzewidzianego", stanowić kiedyś będą o przyszłości kraju, w którym żyjemy. Chyba dlatego właśnie ktoś mądry wymyślił kiedyś instytucję o nazwie szkoła. Tak, wiem, sami kiedyś marudziliśmy, narzekaliśmy, wykrzykiwaliśmy pod niebiosa pełne pretensji pytania "co za idiota wymyślił szkołę?", "czemu nas tam tak męczą?" i inne, podobnie ambitne. Ale to było wtedy - czyli w czasie, gdy sami stanowiliśmy te masy kurdupli, w których tak wielu pokłada swoje nadzieje.

Przetrwaliśmy jednak te czasy znoju i rozpaczy. I wiemy, po co to wszystko. Wiedzą też ci, którzy przed nami swoje lata odbębnili. Więc wszystko jest jasne, klarowne; wiemy, co czynić. Lecz tylko pozornie, bo coś tutaj nie gra...

Zakładam, że znamy wszyscy, lub większość przynajmniej, film taki znamienny, w którym na ulicach dużych miast USA zadawano przechodniom trudne, jak się okazało, pytania. Dla przypomnienia dwa z nich: "-Ile wieży Eiffel'a jest w Paryżu? -Około 10." i "-Gdzie znajdował się mur berliński? -[niekrótka chwila krępującego milczenia] W Izraelu?" Okej, nie twierdzę, że wszyscy mieszkańcy Stanów taki pokaźny zasób wiedzy posiadają. Nie wnikam, czy film ten był ustawiony, czy nie. Jednak historyjka w nim opowiedziana w połączeniu z innymi dowodami niezmiernej głupoty naszych sąsiadów zza oceanu, jak na przykład procesy o odszkodowania (i inne, myślę, że każdy byłby w stanie coś tutaj dopowiedzieć), pomaga reszcie świata w wyrobieniu sobie poglądu o mieszkańcach tego kraju. A więc również i my, Polacy, śmiejemy się z tego "dzikiego zachodu". Ale gdyby tak zwrócić nasze oczy do wewnątrz?

Przyjrzyjmy się temu, co dzieje się u nas na podwórku. Nie tak dawne reformy systemu edukacji, wprowadzenie słynnych już gimnazjów - czy z tego coś dobrego wynikło? Konfrontując wypowiedzi reprezentantów roczników, który o gimnazjum zahaczył, ze zdaniem pozostałych dochodzi się do jedynego słusznego wniosku - nie. Ponadto docierają do nas od czasu do czasu głosy o kolejnych genialnych pomysłach, ostatnio na przykład o próbie wycofania z użytku zadań domowych. No pewnie, zróbmy to! Nie można przecież ograniczać wolności dzieci i zabierać im prawa do zabawy, kiedy tylko jej zapragną...

Ale abstrahując od tego, co się słyszy, najlepszy wszak będzie przykład życiowy, przykład prosto ze szkoły, który ukaże realia naszego podwórka bez narażania na "zatrucie się" częścią fikcyjną, która do krążącej plotki zawsze się w jakiś sposób dołączy - rozpatrzmy prawdziwą sytuację zaistniałą w jednej z naszych placówek dydaktycznych, zwanych szkołami. Czy pamiętacie taki wspaniały dział matematyki poruszany w szkole podstawowej, jakim jest geometria konstrukcyjna? Cyrkiel, linijka (koniecznie bez podziałki!), ołówek i... trochę zdrowego rozsądku. Przynajmniej jeszcze jakiś czas temu i przynajmniej w niektórych szkołach tak to wyglądało. I pięknym było, gdy nauczyciel jechał po uczniu za to, że śmie on używać kratek w zeszycie do wspomagania się przy wykonywaniu rysunków. Niestety nie wszystkie kurdupelki będą miały takie wspomnienia. W niektórych szkołach tamte czasy bezpowrotnie minęły. Dziś do mojej świadomości dotarło, że: "(...)rysujemy po kratkach i mierzymy długości linijką.(...) A pani nam tak pozwala".

Cóż, przykre. Ale jeszcze bardziej przykre jest to, że nie jest to sytuacja wyjątkowa, jest to jedynie jeden mały przykład niszczenia świata maluchów. A takich sytuacji nie jest w naszych szkołach mało. Można by zaryzykować stwierdzenie, że prowadzi to do obniżenia poziomu intelektualnego społeczeństwa, do jego ogłupienia. I to właśnie to tutaj nie gra - mimo, że wszystko jest jasne i klarowne, że ci, którzy o materiale szkolnym i sposobie jego realizacji decydują, również szkoły pokończyli i teoretycznie również wiedzą, po co to wszystko - to wcale się nie zachowują tak, jakby faktycznie wiedzieli.

Jak więc podsumować nasze własne podwórko? Czy faktycznie tak bardzo różnimy się jako społeczeństwo pod względem intelektualnym od tego, co jako społeczeństwo Stanów Zjednoczonych jawi nam się po obejrzeniu wspomnianego wcześniej filmu? A jeśli tak - to jak bardzo różnić się będziemy za parę lat?

Zestawiając obecną sytuację ze stwierdzeniem, że nauczyciele, pracownicy Ministerstwa Edukacji Narodowej i wszyscy decydujący o kształceniu młodych Polaków w szkołach mają świadomość, że to od nich zależy wykształcenie ludzi, którzy kiedyś o losach ojczyzny będą decydować - można dojść do dwóch wniosków. Albo nie radzą sobie oni ze spoczywającą na nich odpowiedzialnością, albo wypełniają swoją misję - nie jest ona jednak taka, jak by się pierwotnie wydawało. Być może komuś, kto wzoruje się na stylu USA podoba się fakt, że po prostu kontrolowanie "tępego tłumu" jest o wiele prostsze, niż oddziaływanie na tłum porządnie wykształcony.

Jaki by nie był prawidłowy wniosek - faktem jest, że w naszej narodowej edukacji nie dzieje się najlepiej. Cieszę się więc, że prowadząc ostatnio korepetycje z matmy, mogę się w jakiś sposób przyczynić do poprawienia sytuacji, choćby właśnie wspomagając jednostki. W końcu lepiej jest robić mało, niż siedzieć z założonymi rękami. I pamiętajmy - milczenie oznacza cichą zgodę.